Depresja towarzyszy kinu na wiele różnych sposobów: bywa jawnie podnoszonym tematem fabuł, metaforą kryzysu, który obejmuje całą filmową rzeczywistość albo inspiracją dla wpływowych nurtów czy konkretnych rozwiązań estetycznych.
Dość powiedzieć, że arcydzieła modernistycznej kinematografii, jak „Persona” Ingmara Bergmana czy „Zaćmienie” Michelangelo Antonioniego, chociaż nie nazywają problemu wprost, doskonale oddają przeżycia osoby chorującej na depresję: postępującą apatię, zaburzenia koncentracji i uwagi, natłok destrukcyjnych myśli, czy wrażenie powtarzania wciąż tych samych, rutynowych czynności, kiedy świat „na zewnątrz” pędzi ku świetlanej przyszłości, a wszyscy doskonale się bawią, podróżują i dokonują kolejnych wielkich „progresów”.
Jako że jestem osobą, która profesjonalnie zajmuje się pisaniem o kinie, a jednocześnie od wielu lat zmaga się z depresją i zespołem lęku uogólnionego, trudno mi polecić filmy traktujące o depresji w sposób „realistyczny”. Powiedziałbym raczej, że najlepsze i najbardziej wnikliwe są te, które posługują się metaforą i próbują budować „depresyjny świat” za pomocą różnych, często mało intuicyjnych środków. Stąd, siłą rzeczy, mój wybór jest mocno uznaniowy i podyktowany własnymi doświadczeniami „kinoterapeutycznymi”.
„Anomalisa” (2015) i/lub „Może pora z tym skończyć” (2020), reż. Charlie Kaufman
Filmy Kaufmana nie są najłatwiejsze w odbiorze – ten pierwszy jest animacją o zmęczonym zawodową rutyną guru marketingu, drugi – dostępny na Netfliksie – to surrealistyczna opowieść o parze kochanków podróżujących na amerykańską prowincję. Mimo pozornej dziwności i nieprzystępności, nikt nie potrafi lepiej od Kaufmana – od lat otwarcie rozprawiającego o własnej depresji i wypaleniu zawodowym – uchwycić „rdzenia” depresyjnego cyklu samoumartwiania: natrętnych, uporczywych myśli o własnej niemocy, beznadziei, brzydocie, chorobie, upływającym czasie i zmarnowanych szansach. Zawsze, kiedy słucham dialogów, które wyszły spod jego pióra, czuję się tak, jakby ktoś zaglądał mi z latarką do wnętrza głowy i robił tony notatek. Dziwne, ale też budujące uczucie, że jednak nie jest się w tym wszystkim samemu.
„Euforia” (2019), sezon 1, HBO GO
Żyjemy w kraju, w którym psychiatria dzieci i młodzieży praktycznie nie istnieje na poziomie państwowej służby zdrowia. Tymczasem historia Rue – siedemnastolatki z pokolenia urodzonego po roku 2000 – to pigułka zmagań współczesnych nastolatków z przebodźcowanym światem turbokapitalizmu. „Nikt mnie przecież nie bił ani nie molestował, w domu mieliśmy czystą wodę. Powiedzcie mi, o co tutaj chodzi i czemu tak się czuję!” – mówi główna bohaterka serialu, zmagająca się z chroniczną depresją i lękiem, które ostatecznie prowadzą do uzależnienia od środków odurzających. Tak, być może „Euforia” bywa przegięta i nierealistyczna, ale żaden serial nie opowiadał do tej pory w tak kompleksowy sposób o problemach nastolatków z generacji Z: o depresji potęgowanej przez media społecznościowe, wyśrubowane normy atrakcyjności w sieci, nieuchronność oceny (lajki, szery, followy) i niedobór fizycznych kontaktów, zastępowanych przez różnej maści komunikatory i apki randkowe. Lektura zalecana, a nawet obowiązkowa.
„Neon Genesis Evangelion” (1995-1996), reż. Hideaki Anno
Kultowy serial anime o gigantycznych robotach walczących z potworami na liście filmów o depresji? Wolne żarty! A jednak twórca serii, Hideaki Anno, nigdy nie krył, że fabułę oparł na własnych doświadczeniach choroby i terapii. To dlatego akcja – mimo konwencji postapokaliptycznego science-fiction – skupia się przede wszystkim na wspomnieniach i analizie emocji głównego bohatera, nastolatka Shinjiego Ikari, który zmaga się z każącym, wzbudzającym poczucie wstydu i winy ojcem. Jeśli da się połączyć wartkie kino akcji z wiernie oddanym procesem przechodzenia przez kolejne fazy depresji (i wychodzenia z niej!), to jest to właśnie ten, być może unikatowy w skali światowej, przypadek.
„Koniec trasy” (2015), reż. James Ponsoldt
Problem z filmem Ponsoldta jest taki, że opowiada o osobie, której nie udało się wyleczyć z depresji – wybitnym amerykańskim pisarzu Davidzie Fosterze Wallace’ie. Utrzymany w konwencji wywiadu prasowego (dziennikarz odwiedza Wallace’a w domu i towarzyszy mu dalej w trasie), choć tylko oparty na faktach, pomaga wytrącić z rąk ulubiony argument wszelkiej maści „ekspertów” od dobrostanu psychicznego: że w depresji trzeba się „wziąć w garść”, zabrać za „ciężką robotę”, myśleć „pozytywnie” i w ogóle „po co ta bierność, wstawaj natychmiast!”.
Cóż, Wallace był człowiekiem o wyjątkowym intelekcie, człowiekiem zajętym i odnoszącym poważne literackie sukcesy, a jednak – i tyczy się to wszystkich chorujących – złą decyzję terapeutyczną i zbyt gwałtownie przerwaną farmakoterapię przepłacił życiem. Dlatego wszystkim „podnoszącym na duchu” coachom od motywowania chorych serdecznie podziękuję. A „Koniec trasy” warto obejrzeć z jeszcze jednego powodu – ze względu na dialogi, bo Wallace był człowiekiem szalenie dowcipnym i zdystansowanym. Tak, bywa, że depresja i humor też chodzą w parze. Chociaż stereotyp raczej wam o tym nie opowie.
0 komentarzy